Treblinka. Tylko 400 na 600 metrów ogrodzonego terenu pochłonęło około 700-900 tysięcy ludzkich istnień. I to tylko w ciągu 13 miesięcy istnienia obozu. To nie był obóz pracy. To był obóz zagłady. SS-Sonderkommando Treblinka, tak brzmiała jego oficjalna nazwa. Tam napływały transporty z Czech - dosyć eleganckie wagony osobowe. Także zamożne transporty z Grecji i Bałkanów oraz bydlęce wagony z Rosji i Polski, w tym z likwidowanego getta warszawskiego.
Z czeskiego Terezina, z getta Theresienstadt do Treblinki trafił i Richard Glazar, czeski Żyd. Miał niebywałe szczęście, ponieważ zazwyczaj z kilkutysięcznego transportu przeżywało kilka osób, czasami tylko jedna. To jednak na nim spoczęło łaskawe oko esesmana i został oddelegowany do pracy w magazynie. Tam sortowano, przeszukiwano i pakowano rzeczy, które zostały po Żydach, którzy trafili od razu do komory gazowej.
„Stacja Treblinka” ukazała się w serii „Żydzi polscy”, a jako że autor jest Czechem, wydawca proponuje, aby w przypadku tej książki tematykę serii definiować jako „Żydzi a Polska, na terenie której stała się dokonana przez Niemców Zagłada”. Niewątpliwie jest to ważne świadectwo, przecież z Treblinki nikt nie miał prawa ocaleć. Kilkudziesięciu osobom to się jednak udało i mogli świadczyć, wiele lat po wojnie, przeciwko tym, którzy byli ich katami. Ja jednak mam wrażenie, że o polskich Żydach, Polakach i samej Polsce jest tam niewiele.
Jakość życia w Treblince zależała od ilości, wielkości i zamożności transportów. Bywały dni i tygodnie, kiedy każdy jadł do woli, palił najlepsze papierosy, codziennie zmieniał ubranie, a brudne wyrzucał do tak zwanego chłamu, a bywały i takie, kiedy jadło się wodę z obierkami, a każdy kawałek chleba był zazdrośnie strzeżony. Bywały noce, kiedy sypiano w eleganckich piżamach, ale bywały też takie, kiedy ubrania żyły swoim życiem podczas inwazji wesz i epidemii tyfusu.
Autor opowiada nam o codziennym życiu w Treblince, o życiu tych, którym dano było przeżyć, lub jak mówili oni, być martwym już za życia, byli bowiem świadkami jak tysiące maszerowały prosto do gazu. Jeszcze na powitanie ofiarowano im chwile złudzenia, dobrze utrzymane alejki żwirowe, atrapę stacji, ale później już kierowano przez Schlauch do łaźni, gdzie ich truto, lub do lazaretu, gdzie zabijano ich jednym strzałem.
Treblinka była jak wielkie przedsiębiorstwo, które odzyskiwało z transportów co tylko się dało. Nie wszystko oczywiście trafiało do Niemiec, część znikała w przepastnych kieszeniach esesmanów i tych ocalonych z transportów.
Esesmani zyskiwali wiele, nie było to tylko dodatkowe jedzenie, ale ubrania, futra dla żon, bielizna, masa pieniędzy, także złoto i brylanty. Więźniowie nie nosili pasiaków, a normalne ubrania, mimo wszystko jedli więcej i lepiej, niż w innych obozach. Korupcja kwitła tam jak w żadnym innym obozie. Treblinka była rajem dla przemytników, którzy za kawałek chleba, pęto kiełbasy i flaszkę wódki mogli dostać złoty zegarek, pierścionek lub wiele tysięcy polskich złotych.
To wokół pieniędzy, ubrań, butów toczy się opowieść Grazera. Rozumiem, że w takiej rzeczywistości przyszło mu żyć, ale czułam się nieco zszokowana. Także emocjami, tymi negatywnymi skierowanymi głównie do ich katów i tymi pozytywnymi, skierowanymi głównie do czeskich towarzyszy niedoli. Wszelkie opisy przychodzących transportów, wzmianki o mordach wydawały mi się niemal wyprane z emocji. A to bolało. I te brylanty w pierścionkach żon dwóch ocalałych z Treblinki. Zszokowało mnie to.
Po powstaniu w Treblince z 2 sierpnia 1943 roku uszło z życiem tylko kilkudziesięciu więźniów. Wśród nich Richard Glazar, który przybrał podczas ucieczki inne nazwisko. Doceniam ważność świadectwa, które złożył pisząc „Stację Treblinkę”, ale jako czytelnik myślę, że jest w niej dużo ogółów, autor jakby prześlizgiwał się po tematach i muszę przyznać, że wśród wszystkich książek, które przeczytałam o tej tematyce, ta akurat plasuje się gdzieś pośrodku.