Pamiętam, że kiedyś przeczytałam w „Wysokich obcasach” wywiad z Aliną Świdowską, aktorką Teatru Żydowskiego w Warszawie, znaną także z małego ekranu z ról w popularnych serialach, córką Adiny Blady-Szwajger. Był to bolesny wywiad z córką, która miała ogromny żal do matki za to, że pozbawiła ją dzieciństwa, że wychowywały ją gosposie, że nikt właściwie się nią nie interesował i nie rozumiał. Jej najwcześniejsze wspomnienie dotyczy psa, z którym spała i jadła w budzie, to z tą suką czuła się najbardziej wtedy związana i od niej otrzymała miłość i ciepło. W tych wspomnieniach z wczesnego dzieciństwa nie było matki, a w późniejszym okresie we wspomnieniach matki nie było opowieści z powstania w getcie, tylko z Powstania Warszawskiego. Tak jakby Adina Blady-Szwajger zamknęła przed wszystkimi tą część swojego życia. Jeden fragment tego wywiadu szczególnie utkwił mi w głowie:
“Dlaczego pani mama opowiadała pani, że znalazła ją na śmietniku, płaczącą, pod gazetą? Tę historię włączyła pani do spektaklu.
Miała takie wyobrażenie, że najłatwiej z dziećmi się porozumiewa przez bajki. Do wszystkiego układała bajkę. Tak samo zrobiła bajkę z moich urodzin. Nie zastanawiałam się dlaczego. Wydawało mi się to piękne. I w dzieciństwie naprawdę wiele razy musiała mi to opowiadać Adina Irena Blady-Szwajger.
Co dzisiaj pani o tym myśli?
Moje myśli na ten temat są przykre. Znalazła mnie, więc powinnam być wdzięczna, bo została moją mamą. Tę wdzięczność we mnie wpoiła wcześnie. Myślę też, że nie potrafiła się wyzwolić ze swoich doświadczeń z dziećmi w szpitalu w getcie. Być może wiecznie zaspokajała głód bycia z nimi, a nie ze mną. Że ja jej nie wystarczałam. Nie wystarczała jej ta normalna, normalnie urodzona dziewczynka.”
To boli. Bardzo.
Wtedy też postanowiłam przeczytać „I więcej nic nie pamiętam”, jednakże wspomnienie tego wywiadu powodowało, że odkładałam to na później, bo nie wiedziałam, czy zdołam udźwignąć ciężar tego świadectwa.
Książka Adiny Blady-Szwajger to nie jest literacko dopieszczona książka, to wspomnienia, które spisano po 45 latach, ze skrawków pamięci, z koszmarów nocnych, z obrazów, które chciałoby się zapomnieć na zawsze. Krótkie zdania, z pozoru tylko suche, wstrząsają do głębi.
“Bo to wszystko są tylko słowa. A ja nie jestem literatem i nie umiem znaleźć słów, które krzyczą”. Ta cała książka, szczególnie część o tym, jak była “lekarką z getta” krzyczy znacznie glośniej, niż wiele historii na temat Zagłady, a które obleczone są w gładkie słówka. Poznajemy więc „Inkę” w getcie, młodą stażystkę pediatrii w szpitalu Bersonów i Baumów, gdzie opiekowała się dziećmi z puchliną głodową, chorymi na gruźlicę, która wtedy była wyrokiem śmierci, dziećmi z odmrożeniami i z wszystkimi innymi, możliwymi do wyobrażenia chorobami. Leczyło się ich tylko na początku, później chroniło od śmierci głodowej, na końcu po prostu z nimi było. Czytamy wspomnienia o tych szczególnych, małych pacjentach, którzy na zawsze zostali żywi w pamięci Autorki. Dzieci, które czekała tylko śmierć w szpitalu lub śmierć w komorze gazowej. Wtedy nadszedł ten straszny dzień 8 września 1942 roku, dzień Wielkiej Akcji Likwidacyjnej, gdzie wywożono do Treblinki pozostałych ludzi z getta. Także ze szpitala w którym pracowała Inka. Szpital zapełniony był już w większości dorosłymi pacjentami, bo dzieci już prawie nie było, ale ostała się garstka, która miała świadomość tego, co ich czeka.
Czytaj dalej...
Czytaj dalej...
zdecydowanie nie dla mnie. Nie lubię książek z okresu II wojny światowej, ale Twoja recenzja jest bardzo zachęcajaca.
OdpowiedzUsuń